Pohl Frederic - Gateway Spotkanie Z Heechami - Bezsensowna przemoc


    Bomba w Kioto, która spopieliła tysiąc rzeźbionych w drzewie tysiącletnich posągów Buddy, bezzałogowy statek, który zacumował na asteroidzie Gateway i wypuścił chmurę zarodników karbunkułu, kiedy go otwarto, strzelanina w Los Angeles, radioaktywny pył w zbiorniku w Staines dostarczającym wodę dla Londynu - te wszystkie rzeczy narzucały się nam wszystkim. Terroryzm. Akty bezsensownej przemocy.
    - Jest coś dziwnego w tym świecie - powiedziałem do mojej kochanej żony Essie. - Jednostki zachowują się trzeźwo i rozsądnie, ale w grupach są jak brykające nastolatki: ludzie stają się tacy dziecinni, kiedy znajdą się w grupie!
    - Tak - rzekła Essie, kiwając głową - to prawda, ale powiedz mi, Robinie, jak tam twoje jelito?
    - Tak dobrze, jak można było się tego spodziewać - odparłem lekko, dorzucając żart: - Dziś już trudno jest dostać dobre części zamienne. - Wspomniane jelito było, rzecz jasna, przeszczepem, podobnie jak znaczna część innych akcesoriów, jakich wymagało moje ciało, by mogło nadal funkcjonować - to są korzyści płynące z Pełnego Serwisu Medycznego. - Ale nie mówiłem o mojej chorobie. Mówiłem o chorobie, na którą zapadł świat.
    - To ładnie z twojej strony, że to robisz - zgodziła się Essie - choć moim zdaniem mówiłbyś o takich rzeczach znacznie rzadziej, gdybyś pozwolił sobie podreperować to jelito. Stanęła za mną i położyła mi rękę na czole, patrząc z zamyśleniem na Morze Tappajskie. Essie zna się na aparaturze jak mało kto i potrafi świetnie udowodnić, że tak jest, ale kiedy chce sprawdzić, czy nie mam gorączki, sprawdza to w taki sam sposób, jak robiła to jej niania, kiedy Essie była niemowlakiem w Leningradzie. - Nie jest za gorące - rzekła ostrożnie - ale co mówi Albert?
    - Albert mówi - odparłem - że powinnaś iść handlować swoimi hamburgerami. - Położyłem na jej dłoni swoją. - Naprawdę. Nic mi nie jest.
    - Zapytasz Alberta, żeby się upewnić? - targowała się; tak naprawdę była bardzo zajęta zakładaniem nowej sieci swoich firm i zdawałem sobie z tego sprawę.
    - Zapytam - obiecałem i poklepałem ją po jej wciąż ponętnym pośladku, kiedy odwróciła się, by wyjść do swojego gabinetu. Gdy wyszła, zawołałem:
    - Albercie? Słyszałeś?
    W holoramie nad moim biurkiem obraz zawirował i uformował się w postać mojego programu do wyszukiwania danych, drapiącego się po nosie ustnikiem fajki.
    - Tak, Robinie - odparł Albert - oczywiście, że słyszałem. Jak ci wiadomo, moje receptory pracują non stop, chyba, że wyraźnie mnie poprosisz o ich wyłączenie lub w sytuacjach jednoznacznie intymnych.
    - Aha - rzekłem przyglądając się mu uważnie. Nie nadawałby się na faceta z rozkładówki ten mój Albert, z niechlujnym podkoszulkiem marszczącym się wokół szyi i opadającymi poniżej kostek skarpetkami. Essie poprawiłaby go w sekundę, gdybym ją o to poprosił, ale lubiłem go takim, jakim był. - A skąd wiesz, że sytuacja jest intymna, jeśli nie podglądasz?
    Przesunął ustnik fajki z nosa na policzek, nadal się drapiąc i łagodnie uśmiechając; to pytanie już się pojawiało i nie wymagało odpowiedzi.
    Albert to bardziej przyjaciel niż program komputerowy. Wie wystarczająco dużo, żeby nie odpowiadać, kiedy zadaję retoryczne pytania. Dawno, dawno temu, miałem koło tuzina programów do wyszukiwania danych i podejmowania decyzji. Miałem program doradcy inwestycyjnego, który referował mi, jak radzą sobie moje firmy, miałem program lekarski mówiący, które z moich organów wymagają wymiany (poza innymi rzeczami, konspirował z moim programem - domowym szefem kuchni i przemycał dziwaczne lekarstwa do mojego jedzenia) oraz program-prawnika, który radził mi, jak wybrnąć z kłopotów, a kiedy miałem ich naprawdę za dużo, mój stary program psychiatryczny, który pocieszał mnie, kiedy zaczynałem świrować. Albo próbował - nie zawsze mu wierzyłem. Coraz bardziej przyzwyczajałem się jednak do jednego programu. A programem, z którym spędzałem większość czasu był mój ogólny doradca naukowy i domowa złota rączka, Albert Einstein.
    - Robinie - rzekł lekko karcącym tonem - nie wywołałeś mnie chyba tylko po to, żeby się dowiedzieć, czy bywałem Tomciem Podglądaczem, prawda?
    - Doskonale wiesz, po co cię wywołałem - odparłem i faktycznie tak było. Skinął głową i wskazał na odległą ścianę mojego gabinetu nad Morzem Tappajskim, gdzie znajdował się ekran komunikacyjny - Albert może również nim sterować, podobnie jak wszystkim, co posiadam. Pojawiło się na nim coś w rodzaju zdjęcia rentgenowskiego.
    - Podczas naszej rozmowy - powiedział - pozwoliłem sobie na przeskanowanie cię dźwiękami impulsowymi, Robinie. Popatrz. To jest twój ostatni przeszczep jelita, a jeśli bliżej mu się przyjrzeć - poczekaj, powiększę ten obraz - chyba będziesz w stanie dojrzeć cały ten obszar zapalny. Obawiam się, że to odrzut przeszczepu, niestety.
    - Nie musiałeś mi o tym mówić - warknąłem. - Ile jeszcze?
    - Masz na myśli to, kiedy przejdzie w stan krytyczny? Och, Robinie - rzekł szczerze - to trudno powiedzieć, medycyna nie jest do końca nauką ścisłą...
    - Ile jeszcze! Westchnął.
    - Mogę podać ci prognozowany okres minimalny i maksymalny. Katastrofalna dysfunkcja nie nastąpi wcześniej niż za jeden dzień, a prawie na pewno w ciągu sześćdziesięciu dni.
    Odprężyłem się. Nie było tak źle, jak mogło być.
    - Zatem mam jeszcze trochę czasu, zanim to przejdzie w stan poważny.
    - Nie, Robinie - odrzekł uczciwie - to już jest poważne. Dyskomfort, jaki odczuwasz, będzie się pogłębiał. W każdym razie powinieneś od razu zacząć przyjmować leki, ale nawet przy takiej terapii prognozy przewidują, że wkrótce zaczniesz odczuwać dość dotkliwy ból. - Zamilkł, przyglądając się mi. - Z wyrazu twojej twarzy wnoszę - rzekł - że istnieje jakiś idiosynkratyczny powód, dla którego chcesz to odłożyć na możliwie jak najdalszy termin.
    - Chcę powstrzymać terrorystów!
    - Och, tak - przytaknął. - Wiem, że chcesz. Istotnie jest to ważne zadanie, jeśli mogę podsunąć ci jakąś wartościową opinię. Dlatego też chcesz jechać do Brasilii ze wstawiennictwem do Komisji Gateway - tak było w istocie. Najgorsze rzeczy terroryści robili za pomocą statku, którego nikt nie był w stanie schwytać - i próbować zmusić ich do podzielenia się informacjami, by można było podjąć jakieś kroki przeciwko terrorystom. I domagasz się ode mnie potwierdzenia, że opóźnienie cię nie zabije.
    - Właśnie tak, mój drogi Albercie. - Uśmiechnąłem się.
    - Mogę ci to zagwarantować - rzekł ponuro - a przynajmniej mogę monitorować twój stan, aż dojdzie do zaostrzenia. Wtedy jednak będziesz musiał natychmiast przejść nową operację.
    - Zgoda, mój drogi Albercie - uśmiechnąłem się, ale nie odpowiedział uśmiechem.
    - Jednakże - kontynuował - nie wydaje mi się, aby to był jedyny powód, dla którego odkładasz ten przeszczep. Chyba myślisz jeszcze o czymś innym.
    - Och, Albercie - westchnąłem - bywasz strasznie nudny, kiedy zachowujesz się jak Sigfrid von Psych. Wyłącz się, jak grzeczny chłopczyk.
    Tak też zrobił, wyglądając na zamyślonego; miał wszelkie powody, by wyglądać na zamyślonego, gdyż miał rację.
    Widzicie, gdzieś głęboko we mnie, gdzie tkwi trudne do namierzenia miejsce, w którym przechowuję solidny rdzeń poczucia winy, którego nie był w stanie wyeliminować Sigfrid von Psych, byłem głęboko przekonany, że racja tkwi po stronie terrorystów. Nie mam tu na myśli, oczywiście, mordowania, wysadzania w powietrze i doprowadzania ludzi do szaleństwa. To nigdy nie jest słuszne. Miałem na myśli to, że ponieśli krzywdę, straszliwie niesprawiedliwą krzywdę ze strony reszty ludzkości, mieli więc słuszność, że domagali się zwrócenia na ten fakt uwagi. Nie chciałem powstrzymać terrorystów. Chciałem zrobić dla nich coś dobrego.
    A przynajmniej chciałem sprawić, by ich los nie ulegał dalszemu pogorszeniu, bo w tym miejscu zaczyna się rozmowa o związanej z tym wszystkim moralności. Ile trzeba komuś ukraść, żeby zostać nazwanym złodziejem?
    Pytanie to tkwiło w moim umyśle i nie miałem gdzie się udać na poszukiwanie odpowiedzi. Nie do Essie, gdyż rozmowa z nią zawsze zeszłaby z powrotem na moje jelito. Nie mogłem rozmawiać z moim starym programem psychoanalitycznym, gdyż konwersacje te zawsze schodziły z "Co mam zrobić, żeby to wszystko zaczęło lepiej wyglądać?" na "Dlaczego sądzisz, Robinie, że musisz coś zrobić, żeby wszystko zaczęło lepiej wyglądać?"
    Nie mogłem nawet rozmawiać z Albertem. Mogłem sobie z nim poplotkować o wszystkim i o niczym. Kiedy jednak zadaję mu podobne pytania, obrzuca mnie takim spojrzeniem, jakbym prosił go o zdefiniowanie właściwości flogistonu. Albo Boga. Albert jest jedynie projekcją holograficzną, ale interaktywną w takim stopniu, że czasem czuję się tak, jakby tam był. Rozgląda się więc z namysłem w miejscu, w którym akurat się znajdujemy - na przykład po domu nad Morzem Tappajskim, który, muszę przyznać, jest bardzo wygodnie urządzony i mówi coś takiego:
    - Robinie, czemu zadajesz takie metafizyczne pytania? - a ja wiem, że niewypowiedziana część jego komunikatu brzmi "Na litość boską, chłopie, czy sam nie wiesz, że to rzeczywiście robisz?"
    Cóż, muszę coś z tym zrobić. Do pewnego stopnia touszę. Niesamowite szczęście, niczym dar od Boga, obsypało mnie kupą pieniędzy w chwili, gdy najmniej się tego spodziewałem, a że pieniądz robi pieniądz, dziś mogę kupić wszystko, co tylko jest na sprzedaż. A nawet parę rzeczy, które nie są. Mam już wiele rzeczy godnych posiadania. Mam Wpływowych Przyjaciół. Jestem Osobą, z Którą Należy się Liczyć. Jestem kochany, naprawdę bardzo kochany, przez moją najdroższą żonę Essie - choć jesteśmy razem już od wielu lat. I wtedy wydaję z siebie coś w rodzaju śmiechu, zmieniam temat... ale nie otrzymałem odpowiedzi.
    I nawet teraz nie otrzymałem odpowiedzi, choć pytania są znacznie trudniejsze.
    Kolejny problem tkwiący w mojej świadomości jest taki, że pozwalam biednemu Audee'emu Walthersowi tkwić w rozpaczy tak długo, w czasie gdy pozwalam sobie na dygresje, więc niech wolno mi będzie dokończyć tę historię.
    Przyczyną, dla której miałem poczucie winy w związku z terrorystami był fakt, że oni byli biedni, a ja bogaty. Cała wielka Galaktyka stała przed nimi otworem, ale nie mieliśmy dobrych sposobów, żeby ich tam wysłać, przynajmniej nie dość szybkich, a oni podnosili wrzask. Głodowali. Widzieli na ekranach piezowizorów, jak wspaniałe może być życie dla niektórych z nas, a potem rozglądali się po własnych szałasach, lepiankach czy innych ruderach, widząc, jak beznadziejne było ich życie i jakie niewielkie były szansę, żeby te wszystkie dobre rzeczy mogły należeć do nich zanim umrą. Nazywamy to rewolucją zwiększonych oczekiwań, jak mawia Albert. Powinna być na to jakaś rada - ale nie potrafiłem znaleźć sposobu. I ciągle przychodziło mi na myśl pytanie: czy mam prawo to wszystko jeszcze pogarszać? Czy mam prawo kupować cudze organy, skórę i arterie, kiedy moje własne się zużywają?
    Nie znałem odpowiedzi i nie znam jej nadal. Ale ból w moim brzuchu nie był tak dotkliwy jak ból płynący ze świadomości, że oznacza to kradzież cudzego życia, tylko dlatego, że mogłem sobie na to pozwolić, a oni nie.
    Kiedy tak siedziałem, przyciskając rękę do brzucha i zastanawiając się, kim będę, gdy dorosnę, cały wielki wszechświat zajmował się swoimi sprawami.
    
    "Problem z Zasadą Macha", o którym wspomina Robin, był wtedy jedynie spekulacją, choć, jak mówi Robin, dość przerażającą. To dość złożona kwestia. Póki co, pozwolę sobie jedynie powiedzieć, że istniały przesłanki, jakoby rozszerzanie się wszechświata zostało powstrzymane i zaczęło się jego kurczenie - a nawet przesłanki, wydobyte ze starych zapisów Heechów, sugerujące, że cały ten proces nie był naturalny.
    

    A większość z tych spraw było dość ponurych. Była tam Zasada Macha, którą Albert wielokrotnie usiłował mi wytłumaczyć, sugerująca, że ktoś, może Heechowie, próbuje ścisnąć cały wszechświat w kulkę, by zmienić prawa fizyki. Niebywałe. I niebywale przerażające, jeśli się nad tym zastanowić... ale miało to nastąpić za miliony miliardów lat, więc nie była to jakaś szczególnie bliska w czasie troska. Terroryści i rozwijające się armie były bliżej. Terroryści porwali kapsułę pętli podążającą do Podniebnego Pentagonu. Nowi rekruci w swoich szarżach byli szkoleni na południu Sahary, gdzie znów plony nie dopisały. Tymczasem Audee Walthers próbował rozpocząć nowe życie bez swojej błądzącej żony; a jego żona zbłądziła z tym potworem, Wanem; tymczasem, niedaleko jądra galaktyki, Heech Kapitan zaczął mieć erotyczne myśli o swojej zastępczyni, której przyjazne imię brzmiało Dwakroć; a moja żona, zmartwiona stanem mojego brzucha, była mimo to szczęśliwa dobijając interesu polegającego na rozbudowie jej sieci barów szybkiej obsługi aż po Papuę, Nową Gwineę i Andamany; tymczasem... - och, tymczasem! Tyle różnych rzeczy działo się tymczasem!
    I zawsze tak jest, choć zwykle o tym nie wiemy.



Strona główna     Indeks